„Unurzani w brudnej rozpuście, a na ustach fałszywy uśmiech” – ten cytat podczas lektury „Kłamstw Locke’a Lamory” cały czas pojawiał mi się w głowie. Nie do końca charakteryzuje on książkę, ale jest dość bliski treści fabuły.
Chciałem przeczytać coś, co zabierze mnie w świat brudnych spelunek, portowych tawern i szemranej klienteli. I w zasadzie tam trafiłem… za sprawą Lockea’a Lamory. Scott Lynch sięgnął do świata marginesu społecznego na którego kanwie stworzył całe uniwersum. Trafiamy do miejscowości o dość wymownej nazwie – Camorra. W mieście tym wszechwładnym, niepisanym królem wszystkich przestępców jest Capa Barsavi – taki trochę „ojciec chrzestny”. W mieście tym pojawia się jako mały chłopiec Locke Lamora, wykazujący już od najmłodszych lat swoisty „geniusz” w dziedzinie kłamstwa. Trafia ona na „wychowanie” do Ojca Łańcucha, który oprócz Lamory ma kilku innych „uczniów” i prowadzi dość specyficzną formę nauki dla młodzieży – uczy kraść. Ale nie jest to zwyczajna kradzież. Ojciec Łańcuch podnosi kradzież do rangi sztuki. Jest to kradzież z klasą. Nie zwykłe „czarowanie kieszeni”. To jest zbyt ordynarne i przyziemne. Kradzież powinna się charakteryzować przede wszystkim finezją.
Lock Lamora dorasta i spotykamy go, kiedy to wraz z kolegami („Niecnymi Dżentelmenami”) dokonuje kolejnej kradzieży w pięknym stylu. I tu pojawiają się wątki dodatkowe napędzające fabułę. Całość splata się w ładny wzór, który pochłania czytelnika bez reszty. I co ciekawe, przy tak wyeksploatowanym środku literackim jakim jest powieść łotrzykowska, Lynch potrafi zaskakiwać nas w książce co chwila.